Eric Emanuel Schmitt – „Marzycielka z Ostendy”

Książka na samotne wieczorowe pory? Można by pomyśleć, że idealną książką właśnie na taki czas jest pozycja, która została stworzona przez rękę w miarę dobrego pisarza jakim jest Eric Emanuel Schmitt o tytule „Marzycielka z Ostendy”. Trafiła do mnie dzięki promocji -50% przy zakupie książek za 49 zł. Świetna okazja w wydawnictwie Znak. Gdyby nie fakt, że zapłaciłam za nią niecałe 15 zł, to zdecydowanie żałowałabym, że znalazła się na mojej półce. Kupiłam ją na ślepo po opisie na stronie wydawnictwa i w nadziei, że Schmitt sprostał oczekiwaniom swojej wiernej czytelniczki jaką jestem. Niestety, ale się bardzo zawiodłam.

Marzycielka z Ostendy” to tytuł jednego z opowiadań, które znajdują się w tej książce. Zauroczona opisem pozycji czytałam to opowiadanie niecierpliwszy się, kiedy nastąpi jakikolwiek element z opisu, który mnie przyciągnął do tej książki. A tu nic, zupełnie nic. To opowiadanie, więc nie zarzucam autorowi, że tak wolno rozwijał akcję na kilkunastu stronach i zakończył ją na jednej kartce, wcale nie o to mi chodzi. Rozchodzi się natomiast o to, że Eric Emanuel Schmitt stał się zwyczajnie gorszą wersją siebie. Czyżby ten zbiór opowiadań był jedynie pożywką dla świata konsumpcjonizmu? Autor zuchwale myślał, że i tak się sprzeda, bo to przecież jego nazwisko? Mnie to zwiodło i bardzo tego żałuję. Już chyba bezpieczniej jest kupować książki po okładce niż po nazwisku. Ale wracając do naszej tytułowej Marzycielki. Zakończenie tego opowiadania było tak banalne, że nie znając Schmitta można było posądzić, że napisał je 13-nastoletni uczeń z bardzo słabo rozwiniętą wyobraźnią.

Podsumowując, Schmitt to już nie ten sam Eric Emanuel, który pobudzał komórki nerwowe do myślenia za pomocą jednego zdania. A może moje komórki stały się bardziej wymagające. Jednak pamiętam, że „Kiedy byłem dziełem sztuki” chwyciło moje wnętrzności i wypluło je po intensywnym przemieleniu, co było bardzo miłym zaskoczeniem. Wciąż z sentymentem zerkam na tę książkę.