Książka, która wciągnie was do tego stopnia, że upały przestaną wam przeszkadzać, a ugryzienie komara będzie niczym w porównaniu z rozwijającą się fabułą książki? Zdecydowanie jest to pozycja Jennifer Lee Carrell – Szyfr Szekspira. Przeczytałam książkę naprawdę przez przypadek, gdy zauważyłam ją w bibliotece. Przykuła moją uwagę ciekawa okładka i dość zachęcający opis fabuły. Przeczytanie zajęło mi kilka wieczorów, bo zdecydowanie zalicza się ona do tych książek, od których ciężko jest się oderwać. Zauważyłam, że w Internecie pojawiają się także mało pochlebne opinie na temat tej książki, jakoby by była pozycją niszową i marną, ale jeśli ktoś sięga po książkę z gatunku thriller, to chyba nie oczekuje, że będzie to arcydzieło wnoszące duszę czytelnika na wyżyny intelektu i samodoskonalenia się. Jeśli ktoś chce sięgnąć po taką książkę, to tylko i aż dlatego, aby miło spędzić czas w towarzystwie kartek zapisanych ciekawą historią.
Ogólnie książka ma się o tym, kim naprawdę był nasz sławny do dziś William Szekspir i czy rzeczywiście napisał to, co w księgarniach jeszcze dziś można znaleźć pod jego nazwiskiem. Od dawna już pojawiają się plotki jakoby Szekspir w ogóle nie istniał labo jego dzieła zostały napisane przez kogoś innego, jednak nie ma żadnych dowodów na to, aby była to prawda. I właśnie ten wątek podejmuje w swojej książce Jennifer Lee Carrell. Pojawia się także krwawa walka o nieznany dotąd dramat Szekspira.
Niestety nie miałam okazji czytać jej innej powieści, a ma tylko dwie poza Szyfrem Szekspira. Uzyskała doktorat na Uniwersytecie Harvarda z literatury angielskiej. Czy to przekłada się na styl książki? Zdecydowanie tak. Chociaż momentami wydaje się być bardzo banalna.
Mimo wszystko książka pojawiła się na mojej półce z pozycjami wartymi uwagi, do których lubię wracać.
Okazawszy kartę, jeszcze raz zagłębiłam się między regały – nie podziemnego aneksu, lecz dziesięciopiętrowego labiryntu właściwej biblioteki, której sześć pięter było nad ziemią. Gabinet Roz znajdował się na piątym. Wbiegłam po schodach, wyszłam z klatki schodowej i stanęłam.
Zapomniałam o potędze bibliotecznych półek. Nie miała ona nic wspólnego z wystawnością publicznych sal i czytelni, a jeszcze mniej ze sterylnym światłem w podziemiu. W powietrzu czuć było wiekową stęchliznę, zaprawioną lekko gryzącą wonią – świadectwem toczącej się wolno i nieubłaganie wojny papieru z tlenem, który kiedyś obróci to imperium w proch.
Rozluźniłam ramiona i ruszyłam w stronę południowego skrzydła biblioteki, z rzędami żelaznych i stalowych regałów, które skręcały za róg, biegnąc w dal. Chociaż w ciepłe letnie popołudnie zachodziło tu niewiele osób, dostrzegłam kilku pilnych studentów pochylonych nad książkami. Nie byłam więc sama.
Wiedziałam, że jeśli będę zachowywać się tak, jakbym miała prawo tu przebywać, nikt tego nie zakwestionuje. Skręciłam w przejście między regałami i cofnęłam się bocznym korytarzem, który wychodził wprost na drzwi gabinetu Roz. Nadświetle nad nimi, tak jak nad pozostałymi drzwiami, było z matowego szkła.
Klucz pasował. Otworzyłam drzwi i weszłam.